Jakiś czas temu miał miejsce dzień, w którym pojawiło się pytanie: "Czy kiedykolwiek uda mi się być na koncercie The Cure?" I tak trwało, nie dając spokoju... Podobne refleksje pojawiają się często, ale zawsze tkwią gdzieś z tyłu głowy, przykryte bagażem dnia codziennego. Tym razem było inaczej.
Chyba każdy z nas ma w sercu inspiracje, które w jakiś sposób go kształtują lub zwykły kształtować. Jedni próbują o nich zapomnieć i wymazać rzeczywistością, inni oddają się im w całości, pielęgnując, nie pozwalając na ich przyćmienie. Być może zależy to w dużej mierze od wieku (oby nie).
Z całą pewnością mogę stwierdzić, że zespół The Cure ma w moim sercu unikalne miejsce. Kiedy widzę Roberta Smitha z bujną czupryną, rozmazaną szminką i gitarą, nie umiem się nie uśmiechać. Ten człowiek stworzył przekorny obraz samego siebie, nigdy nie dając się zaszufladkować w określone nurty czy subkultury. Wielu wzoruje się na nim, czyniąc zeń ikonę sztucznych stylów. A on znów wychodzi na scenę, z niezmiennie lekko za(nie)dbanym wyglądem, jakby pokpiwając z całego świat(k)a. Swoją oryginalną wrażliwość zamienia w głębokie, niebanalne teksty. Oczywiście, jak wszystkim wielkim muzykom, zdarzały się i w jego przypadku różne perturbacje, ale mimo to za każdym razem wygrywała miłość do muzyki. Dzięki jego zaangażowaniu zespół cały czas istnieje i koncertuje.
Simon Gallup - jeden z najlepszych basistów na świecie - niejednokrotnie doprowadzał skórę do drżenia, tworząc gitarowym brzmieniem klimat charakterystyczny tylko dla The Cure. Każdy instrument w zespole wykorzystany jest w sposób bardzo przemyślany, spójny. Wyjątkowy, przejmujący głos Roberta nadaje całości niepowtarzalny charakter.
Tak, tylko tej muzyce ufam w pełni, daje się jej prowadzić, za każdym razem odkrywając więcej (co ciągle nie przestaje mnie zadziwiać).
Można by pisać wiele na temat dokonań, analizować i zastanawiać się, jak to możliwe, że zespół niedający się w pełni zakwalifikować do żadnego gatunku muzycznego, stanowi klasykę muzyki rockowej. Mój numer jeden to płyta "Disintegration" z tytułowym utworem na czele. Z różnych względów. Jeśli kiedyś uda mi się kupić gramofon, będzie to z pewnością pierwsza płyta winylowa, której zacznę szukać.
Ach, The Cure to potężny filar muzyki! A chyba najbardziej kocham ich za przeszłość i fakt, że wyszli z łona punk-rock właśnie w latach, które z jego względu uwielbiam.
OdpowiedzUsuńI te nieodłączne czarne gniazdo na głowie! :)
The Cure mnie zawsze ciekawiło chyba właśnie przez to, że nie potrafiłam zakwalifikować do żadnego gatunku ani nurtu. Ja postanowiłam sobie kiedyś zdobyć gramofon i jako pierwsze odsłuchać "The chain" Fleetwood Mac.
OdpowiedzUsuńTo muzyka mojej szalonej nieokiełznanej młodości ...
OdpowiedzUsuńWielkie dzięki
W chwilach, gdy tonę w czarnych myślach słucham
http://www.youtube.com/watch?v=wa2nLEhUcZ0
Pozdrawiam
Mój nastrój właśnie wybujał...
http://kadrowane.bloog.pl/
http://eksperyment-przemijania.blog.onet.pl/
Bardzo lubię ten zespół. Na koncercie żadnym nie byłam od bardzo dawna, zresztą wtedy byłam ale jeszcze nie świadomie. Marzy mi się w najbliższym czasie taki koncert, prawdziwy i zespołu którego lubię. A jest ich kilka :)
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że jakoś nie znam twórczości tego zespołu :)
OdpowiedzUsuńAle to, że ma on w Twoim sercu specjalne miejsce powoduje chęć nadrobienia tej zaległości :)
Tak, każdy ma jakieś marzenia dotyczące swojego idola czy ulubionego artysty ... ahh..
Pozdrawiam!
Taka miała właśnie być ta "poezja" - powstała spontanicznie bardzo.
UsuńBardzo miło mi czytać takie słowa. I cieszę się, że potrafię wywołać uśmiech na czyjejś twarzy :) Choć nie uważam żeby w tych komentarzach było coś niezwykłego ... hmm... no ale wystarczy, że Tobie się podobają hehe.
Pozdro
Niestety zespół jak dla mnie nieznany;> Z muzyką jestem w tyle nieco. Z pewnością jednak musi mieć wielu fanów skoro tak ciepło wypowiadasz się na jego temat:)
OdpowiedzUsuńNo to może Lollapalooza w niedzielę? ;) Przyznam się, ze znam jedynie kilka piosenek The CUre, ale nie zmienia to faktu, że uważam ich za kultowy zespół.
OdpowiedzUsuńUwielbiam Cure:) Ich piosenki zawsze wywołują we mnie emocje-"Friday I'm in love" uwielbienie (to moja ukochana piosenka), a "Lullaby" (ulubiona piosenka mojej mamy)-grozę. Jak dla mnie ten zespół i te piosenki nigdy się nie zestarzeją, będę je uwielbiać zawsze. Też marzy mi się bycie na koncercie Cure.
OdpowiedzUsuńA co do żużla-kurczę, jestem w tym już tyle lat, że nawet trudno mi opisać, jakie to jest uczucie obserwować zawody. Pomyślałam ostatnio o tym, by zrobić wpis o tych uczuciach, ale strasznie trudno mi to ubrać w słowa! Muszę się nad tym zastanowić.
Pozdrawiam.
Kompletnie nie moje klimaty. Z tego opisu przypomniał mi się Bob Dylan, który też próbuje uciec od zaszufladkowania. Jednak niezmienni moim numerem jeden jeśli chodzi o tworzenie muzyki to Marc Cohn.
OdpowiedzUsuńObił mi się kiedyś o uszy ten zespół, jednak wydaje mi się, że nie znam utworów, a może znam, tylko nie kojarzę tytułów? Zaraz sprawdzę. :) Buziaki!
OdpowiedzUsuńPS
Co mam rozumieć przez to, że Twój "blog się nieopisanie wzbogacił."? :)
Ojejku, strasznie mi miło! :) Będę tutaj często, to Ci mogę obiecać.
OdpowiedzUsuńChyba większość z nas ma zespoły, które mają szczególne miejsce w sercach... Muszę przyznać, The Cure to dobry wybór i wspaniała muzyka.
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, że fanką jakąś The Cure, ale przesłuchałam całą dyskografię, dość dawno i szczerze powiedziawszy nie pamiętam połowy płyt i utworów. Chyba nie bardzo moje klimaty, mimo to posłucham od czasu do czasu coś.
OdpowiedzUsuńTak, świat chyba to sobie wmówił. Pink Floyd to moje całe dzieciństwo, mam do nich słabość. Zawładnęli moim sercem - na zawsze.
Znam ten zespół, ale nigdy jakoś nie dane mi było go posłuchać. Ale chętnie włączę sobie teraz kilka utworów :)
OdpowiedzUsuńMoim marzeniem jest pójść na koncerty moich ulubionych zespołów w tym na pierwszym miejscu Metallica :)
Nie słucham za specjalnie, ale po raz kolejny mnie do czegoś zachęciłas... ;>
OdpowiedzUsuńNie znam tego zespołu, ale nazwa ich kilkakrotnie obiła mi się o uszy, jednak zupełnie nie mój gatunek :).
OdpowiedzUsuńA teraz The Cure! I w dodatku jeden z moich ulubionych piosenek <3
OdpowiedzUsuńOooch, uwielbiam The Cure! Kiedyś, w liceum, miałam nawet fryzurę jak Smith - chodziłam dokładnie tak poczochrana ;)
OdpowiedzUsuńmiłości do zespołów nie da się niczym przygasić, a najbardziej cierpi się, kiedy koncert jednego z nich jest na wyciągnięcie ręki, a nie można się na nim pojawić z błahych powodów. ile się przez to przecierpiałam, masakra!
OdpowiedzUsuńThe Cure znam, ale nie słucham namiętnie :)
Nie znam twórczości tego zespołu. Dzięki za komentarz u mnie ;)
OdpowiedzUsuńCzasem zdarza mi się posłuchać The Cure; w gruncie rzeczy świetny zespół ;)
OdpowiedzUsuńDzięki że do mnie wpadłaś, pozdrawiam!
nie znam, zaraz nadrobie :)
OdpowiedzUsuńMoże w końcu uda Ci się być i zobaczyć ich ;)
OdpowiedzUsuńŁadnie piszesz o swoim ulubionym zespole. Może nie jest on z mojej bajki, ale szanuję gusty innych i z przyjemnością wsłuchałam się w jego brzmienie. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńTakże wydaje mi się, że ona właśnie taka jest :) Bardzo chciałabym kiedyś udać się na jakiś jej koncert :) Może w przyszłości...:) Pierwszy raz słyszę tą piosenkę, ale podoba mi się :)
OdpowiedzUsuńTo dobrze, że nie dają się zakwalifikować do żadnego konkretnego gatunku. "Określać znaczy ograniczać" - jak powiedział ktoś mądry, ale już nie pamiętam kto... Pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńCudownie mieć coś takiego!
OdpowiedzUsuńAch, kocham gramofony! Mój jest moją ulubiona rzeczą!
Kiedyś potrafiła zdefiniować jakiej muzyki słucham, co lubię. W tym momencie słucham wszystkiego, przede wszystkim dużą ilość soundtracków z filmów, muzyki instrumentalnej, muzyki lecącej w RMF Maxx'ie, popu itd. Czasem poleci coś z dawnego mojego metalu, rocka i też się fajnie słucha. Dobrze mieć jeden zespół, którego jest się fanem. Ja nigdy tak nie miałam, słuchałam muzyki, a nie artystów.
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz!
To świetne posiadać taki zespół, który nas kształtuje - piękne i tyle :)
OdpowiedzUsuńakurat znam tylko kilka utworów tej grupy ;) fajnie, ze masz taką "pasję" (nie mogłam znaleźć odpowiedniego słowa :D )
OdpowiedzUsuńmiło czyta się wpisy, gdzie widać taką prawdziwą miłość do danego zespołu ;) super
OdpowiedzUsuńMoją inspiracją nie jest zespól muzyczny, ale... fikcyjny Superman :D
OdpowiedzUsuńPoważnie. Jego idee są moim wzorem do naśladowania.
wazne by miec jakas inspiacje cos co napedza do przodu ;)
OdpowiedzUsuńPowiem Ci że kojarzyłam The Cure, ale tak naprawdę nie znam ich muzyki, a po tej 'recenzji' i wysłuchaniu 'Desintegration' zachęciłaś mnie do nich, być może sięgnę po ich płyty :)
OdpowiedzUsuńI zgadzam się z komentarzem powyżej: to ważne mieć takie inspiracje w życiu :) Masz jeszcze jakieś, poza tą jedną?
Dla mnie The Cure to przede wszystkim "depresyjna trylogia" - "Pornography", "Disintegration" i "Bloodflowers". Pierwsza to jeden z moich ulubionych albumów w ogóle. Nie zapomnę tego uczucia, kiedy pierwszy raz usłyszałem "Pornography". Odleciałem kompletnie. Coś wspaniałego.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Szczerze powiedziawszy to nie znam twórczości tego zespołu, mimo że samą nazwę często słyszałam.
OdpowiedzUsuńThe Cure kiedyś było mnie dla pierwszym cudem świata zaraz przy Misfits chociaż muzycznie się różnią to dobrze było łączyć te dwa muzyczne dla mnie cuda. Ale wiele rzeczy się zmienia, także gust ... w moim przypadku.
OdpowiedzUsuńTrue Blue to jedna z moich ulubionych płyt królowej pop a moja ulubiona piosenka z tej płyty to "La Isla Bonita" ale kocham też "Open Your Heart" "Live to Tell" no i "Papa Don't Preach"
OdpowiedzUsuńThe Cure to zespół, który ukształtował moją osobowość. Bez dwóch zdań. Kiedy byłam licealistką, marzenie o byciu na ich koncercie wydawało się czymś nie do ziszczenia. Był początek lat 90-tych i grupy tego formatu nie zaglądały do kraju nad Wisłą. Na początku studiów zdarzył się jednak cud. The Cure zawitało do katowickiego Spodka. Moja obecność była tam obowiązkowa. Potem dane mi było uczestniczyć jeszcze w dwóch koncertach Cure'a, ale żaden nie był tak magiczny jak ten pierwszy.
OdpowiedzUsuńZ ciekawostek... Pierwsza płyta CD, jaką miałam w swojej kolekcji (nie mając nawet jeszcze odtwarzacza) to była płyta WISH. W podstawówce i liceum marzyłam, że Robert rzuci kiedyś dla mnie swoją Mary i będziemy żyć długo i szczęśliwie. Cóż... Mój mąż jest śpiewającym gitarzystą, ale nie ma na imię Robert. No i jest o niebo przystojniejszy :)
Nie jestem fanką, ale może trzeba nadrobić zaległości :D.
OdpowiedzUsuńBrzmienie bardzo interesujące :) I chyba każdy z nas ma w sercu sentyment dla kilku zespołów, które prowadzą go przez życie. Moje to IRA oraz Perfect... i chyba nie zliczę godzin, nocy i dni spędzonych na słuchaniu albumów tych zespołów :)
OdpowiedzUsuńThe Cure to zespół mojego życia, mogłabym o nich rozmawiać godzinami i nigdy nie mieć dość :) Miałam to szczęście być na ich koncercie w Warszawie, magiczne 3 h, czas kiedy muzyka dotyka nieba :)
OdpowiedzUsuńMiałam rok w życiu kiedy codziennie po przyjściu ze szkoły musiałam posłuchać Disintegration, całego albumu. Bez tego rytuału nie mogłam funkcjonować. I żaden dźwięk mi się nie znudził ani na sekundę.
Z końcem tego lata minie mi 7 lat z nimi.
Chyba każdy z nas ma taki zespół, który kocha, wielbi i który prowadzi go przez życie, taki, którego słucha w dobrych i złych chwilach, dla mnie muzyka jest powietrzem, ciągle czegoś słucham i bez tego nie mogłabym normalnie funkcjonować.
OdpowiedzUsuńWybacz, że tak późno się odzywam, dopiero niedawno odzyskałam laptopa, a Twój komentarz był tak miły, że postanowiłam odwiedzić Cię w pierwszej kolejności ;) Dziękuję i gorąco pozdrawiam!
Muzyka rockowa to coś co drzemie w moich żyłach i cudownie jest odkrywać nowe zespoły - dzisiaj dzięki Tobie! :)
OdpowiedzUsuńHej, The Cure to dla mnie wlasciwie jedna piosenka, a szkoda...
OdpowiedzUsuńPrzejrzalam archiwum, mamy podobny gust;))
Serdecznosci ,
Kasia z A.
Bardzo lubię muzykę The Cure, więc przybijam Ci piąteczkę. U mnie jednak od lat na pierwszym miejscu są RHCP. Mam nadzieję, że w końcu dotrę na ich koncert. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńMuzycznie... hmm, bdb.
OdpowiedzUsuńDobrze jest mieć taką właśnie swoją muzykę, bo dzięki temu nawet jak wszystko inne się wali możemy odnaleźć równowagę...:)
OdpowiedzUsuńSiedzisz w domu, nic nie robisz, to mogłabyś chociaż coś napisać :P
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPięknie piszesz o muzyce. Choć i tak żadne słowa nie potrafią wyrazić tego, co czujemy słuchając muzyki, która jest dla nas życiowym drogowskazem.
OdpowiedzUsuńWiec oby marzenie sie spełnilo i oby udalo sie byc na tym koncercie...
OdpowiedzUsuńPiękno tkwi w dźwiękach, bo dźwięki to emocje.
OdpowiedzUsuń