Mnogość muzycznych doświadczeń potrafi odebrać mowę i zatrzymać myśli. Szczególnie wtedy, gdy potrzeba ich chłonięcia niebezpiecznie szybko narastała przez minione miesiące, a każda tkanka kurczyła się w niesłabnącej tęsknocie za koncertowymi dźwiękami. Kiedy jednak otrzymuje się więcej, niż się oczekiwało, jakąś pustkę wypełnia nadmiar uczuć, o których pisać nie sposób.
Można zachwycać się wieloma zespołami, można w ich twórczości odnajdować siebie, można podchodzić do niej bardzo emocjonalnie. Mimo to zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie uważał, że jest to tylko muzyka rozrywkowa, która muzyce klasycznej nigdy nie dorówna.
Rozmawiając z osobami mającymi muzyczne wykształcenie, często wyczuwam gorycz. Według nich większość utworów opiera się na trzech akordach, a wykonawcy pozbawieni są najbardziej podstawowych umiejętności. Nie ma miejsca na kunszt, złożone aranżacje, niebanalne tematy. Nawet jeśli członkowie zespołu ukończyli szkoły muzyczne, nie wykorzystują zdobytych umiejętności w swojej grze.
Jestem w stanie zrozumieć ten punkt widzenia i po części się z nim zgadzam. Zastanawiam się tylko, czy nadmiar prezentowanych zdolności w każdej piosence byłby dobry i niemęczący. Zdaję sobie sprawę, że zawsze istnieje chęć pokazania swoich umiejętności i tworzenia czegoś wymagającego, jeśli ma się ku temu predyspozycje i odpowiednie podstawy. Moimi jedynymi wyznacznikami w doborze muzyki są: instynkt, niezliczona ilość godzin spędzonych na słuchaniu oraz liczne rozmowy z absolwentami różnych szkół muzycznych. To być może wciąż za mało, by móc w pełni ustosunkować się do wyżej wymienionych argumentów, ale... Czyż siła nie tkwi w prostocie? Muzyka rozrywkowa zawsze będzie rządzić się swoimi prawami, dlatego oddziela się ją od muzyki klasycznej, jednak czy naprawdę trzeba wszystkich artystów wrzucać do jednego worka i stwierdzać, że są przewidywalni, nieciekawi, że idą na łatwiznę oraz bezwzględnie każdy z nich kieruje się chęcią szybkiego zarobku?
W moim mniemaniu, dobrze byłoby jeszcze zwrócić uwagę na, wydawałoby się, zupełnie odmienny fakt. Rozmawiając z Jófríður Ákadóttir - multiinstrumentalistką i wokalistką - zapamiętałam jej słuszną obserwację. Powiedziała, że nierzadko autorzy popowych piosenek przesadzają, stosując zbyt wiele technicznych udogodnień, byle tylko pokazać, jak wiele potrafią. W konsekwencji otrzymujemy przepych, ale przewidywalny, trywialny i nudny. W tym momencie sztuką jest prostota oraz minimalizm.
Co byłoby, gdyby pisarze chcieli w swoich książkach na każdym kroku udowadniać, jak wiele skomplikowanych słów znają, jak wielu ambitnych zabiegów stylistycznych potrafią użyć i z jak wielu stylów literackich potrafią czerpać? Czy prawdziwa sztuka nie polega na pomyśle, wyczuciu, szczerości i, choć w pewnym stopniu, odzwierciedleniu siebie? Przecież... Czasami wystarczy tylko kilka odpowiednio dobranych słów, by zawrzeć w nich wszystko, co w danym momencie przenika do szpiku kości.
Ile razy minimalna ilość niebanalnie połączonych dźwięków doprowadzała serce do drżenia, a przekonujący tekst zaśpiewany niezwykłym głosem wwiercił się w głowę, by już nigdy się z niej nie wydostać?
Możemy wszystko etykietować, schematyzować, ale sztukę zostawmy w spokoju. Ja wciąż wierzę, że ta prawdziwa jeszcze istnieje, a wraz z nią ów najważniejszy pierwiastek, który pozwala nadal być... Człowiekiem.